Zapisałem się na Rzeźniczka trochę przez przypadek. Zaintrygowało mnie, czy naprawdę pula miejsc rozchodzi się tak błyskawicznie, jak o tym piszą. No cóż, o 7 rano, kiedy się zapisywałem, pół roku przed imprezą, zostało wolnych może kilkadziesiąt miejsc. Grzech było nie skorzystać z takiej okazji.
Miesiąc po maratonie to dobry czas na regeneracje i załapanie się na końcówkę formy. Trochę biegów po gdyńskich lasach, trochę szybkich interwałów i ... kontuzja prawego achillesa. No bo kto o zdrowych zmysłach idzie rano o 9:00 pobiec "na całość" piątkę, kładąc się spać dobrze po północy i po zrobionych kilku butelkach wina :) I jeszcze tę nieudaną piątkę uzupełnia lekką dyszką ... brrr.
Tydzień bez biegania, okłady z lodu i założona opaska elastyczna wokół kostki - no i w drogę! Na szczęście to górskie bieganie to tyle samo marszu co i biegania, więc achilles jakoś dał radę. No i dały radę mięśnie przy zbiegach. Na końcówce, na kilkukilometrowym zbiegu do Cisnej co chwilę mijałem powalonych skurczami.
W tym roku o Rzeźniku było głośno, bo Dyrekcja Parku nie dała zgody na poprowadzenie trasy przez park. Każdy ma swoje argumenty, ale nie ma co ukrywać, że dziki tłum biegaczy na szlaku nie daje innym za wiele miejsca na powędrowanie po górach.
Pogoda cudo, widoki były, tempo dobre, kontuzja się nie pogłębiła czyli ... udało się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz