Strefy startowe to dla mnie niepojęta zmora niemalże każdego z biegów. Wszyscy pchają się do wyższej strefy. Dlaczego? Bo wyższe (szybsze) strefy są mniej liczne, więc jest tam luźniej. To, że wszystkim i tak liczy się czas netto, a nie brutto, nie ma tutaj żadnego znaczenia. Komfort jest najważniejszy, a ten pcha każdego do wyższej, mniej licznej strefy. Wiadomo, takich co biegają szybciej jest mniej niż tych wolniejszych. Tylko czemu tego nie dostrzegają organizatorzy?
Gdynia w tym względzie wyróżnia się zdecydowanie 'in plus'. Klasyczne gdyńskie 10ki mają kilka, całkiem nieźle podzielonych stref i, co najważniejsze, są one wypuszczane w odstępach kilku minut. To naprawdę unikatowe podejście do organizacji startu i zdecydowanie poprawia wszystkim komfort biegu. Ale mimo to rzeczywistość jest dla mnie i tu mocno zaskakująca.
Ostatnia, niepodległościowa 10ka. Ustawiam się na samym końcu trzeciej strefy startowej, 40-45 minut. Przewiduję, że pobiegnę w granicach 44 minut. Jestem na samym końcu swojej strefy, niemalże ostatni. Nie spieszę się ze startem. Nikt na mnie nie napiera, bo kolejna strefa ruszy za 3 minuty. Przekraczam linię startu kiedy już cała moja strefa startowa jest na trasie. Nabieram swojego rytmu, biegnę równym tempem ok 4:26-4:30 m/km. I ... zaczynam wyprzedzać. Na pierwszych kilometrach przeskakuję przez całe grupki. Pierwsza grupka, druga grupka. Wybieram chodnik, żeby mieć więcej wolnej trasy. Ciągle wyprzedzam. Na kolejnych kilometrach trochę się przerzedza, ale ciągle wyprzedzam.
To bardzo budujące uczucie, kiedy ciągle biegniesz szybciej niż inni. Tylko dlaczego oni wszyscy byli w strefie 40-45 minut, skoro nikt z nich nawet nie zbliżał się do tempa 4:30?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz