Pogoda w niedzielę, w dniu biegu, zmieniła się jakby na życzenie. Przez całe przedpołudnie słońce schowało się za chmurami, przyjemny chłodek ustawił temperaturę na jakieś 13-15 stopni. Słoneczny, bezchmurny, dwudziestostopniowy dzień wrócił na ostatnich kilometrach.
Nie nastawiałem się na zbyt wiele. Zejście poniżej 3:30 poza granicami wyobraźni, Nowa życiówka w zasięgu. Byle się dobrze i regularnie odżywiać. Żele, woda, baton, banany - wszystko poustawiane w głowie.
W Walencji, podobnie jak i w Madrycie, na punktach odżywiania podają butelki 0,3 l z wodą. Doskonały pomysł, Wiadomo ile człowiek wypije i do tego można spokojnie butelkę zabrać ze sobą na kolejny odcinek.
30km - kryzysik, Zdecydowanie psychiczny. Po straconym na dojście do siebie kilometrze wracam do całkiem sprawnego biegu. 35km - parę sekund ponad 3 godz, dobry czas, jeszcze tylko potruchtać 7km i będzie 3:40, może nawet 3:39 ... Byle biec a nie iść. Tylko czemu rezygnuję z żela na 35km??? 38km - lewa "czwórka" daje o sobie znać. Schładzam jakimś sprayem, próbuje rozmasować. 39km - jeszcze wszystko wygląda nieźle, ale już za chwilę przechodzę do marszobiegu. Mam w pamięci skurcze z Amsterdamu, których chcę uniknąć. Żegnam się ze złamaniem 3:40.
Urocze ostatnie dwa kilometry, Tłumy wzdłuż trasy biegu. Ola i Dorota wypatrują mnie na ostatnich metrach (Marka też wypatrzą) i finisz, podestem nad wodą. Plan wykonany, życiówka dopisana do kolekcji. Chociaż te dwie minuty nie robią żadnej jakościowej różnicy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz