Przyjechałem do Amsterdamu ze sporymi nadziejami.
Początek biegu to spora dawka niezadowolenia. Wąskie uliczki po starcie, dużo zakrętów o 90 stopni i tłum przechodzący w marsz, bo robi się tak ciasno, że nie ma jak biec. Pierwsze cztery, pięć kilometrów poza kontrolą tempa. Ciągłe zwalnianie i przyspieszanie, szukanie sobie miejsca. Sporo wewnętrznej złości na organizatorów.
Biegnie mi się dobrze, aczkolwiek te pierwsze, rwane kilometry sieją w głowie zamęt. Ile było tam za dużo straconej energii?
Przyjemna płaska trasa, od 12 kilometra prowadząca wzdłuż kanału daleko poza centrum miasta. Na trasie sporo kapel, DJ'ów i grup wsparcia. "Biegnij jakbyś coś ukradł" na jednym z transparentów. No to przyspieszam.
Dobiegam do 30km, sprawdzam zegarek. Jest 2h 31m, dobry czas. I czuję, że zaczyna mnie odcinać. Już teraz? Tak szybko? Zbieram się w sobie, ale widzę, że to na nic się nie zda. Mam przed sobą 12km, więc może uda się obronić trzy godziny trzydzieści coś tam minut.
Im bliżej czterdziestki tym bardziej czuję, że lewe udo ma ochotę na skórcze. Przechodzę do marszu. Ktoś trzyma tabliczkę z napisem "za dużo ćwiczyłeś żebyś teraz nie dobiegł". Truchtam w kierunku mety. Widok stadionu wyzwala resztki sił, ale tempo ledwo drgnie.
Wbiegam na metę poniżej trzy pięćdziesiąt. Dobrze, bo jest życiówka. Dobrze, bo nie złapałem żadnej kontuzji. Ale jednak to nie ten styl, o którym myślałem. Jest duży niedosyt. Od razu zaczynam myśleć o następnym maratonie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz