niedziela, 26 października 2014

Siła woli (albo głupoty)

Poranek zaczynam od stwierdzenia, że nie ma po co jechać na start. Ola przytomnie zwraca uwagę, że i tak musimy jechać oddać chipa. Koniec końców ubieram się w strój i jedziemy.  Oddaję worek z ubraniami. Lekko utykając idę na rozgrzewkę. W miarę truchtania nabieram wiary, że to się może udać. Obrzęk utrudnia poruszanie się i sprawia, że każdy ruch nogi daje o sobie znać. Ale daję radę biegać.

Trasa maratonu na pierwszych 10km robi dwie pętlę po ścisłym centrum miasta. Umawiam się z Olą, że zacznę i zejdę albo po 4km, albo w okolicach 9go kilometra - w obu przypadkach niedaleko od startu. A jeśli wytrwam tak długo, to ...

Zaczyna się. Całą swoją uwagę koncentruję na obolałej nodze. Z minuty na minutę nabieram pewności kroku. Strach, że coś mi "strzeli" w nodze powoli ustępuje. Mam wrażenie, że każdy krok lewej nogi angażuje cały mój umysł. Tak jakbym w myślach planował wszystkie fazy ruchu. Każdy kontakt stopy z podłożem wywołuje w głowie napięcie. I oczekiwanie na reakcję ścięgna. Tempo - właściwie nie powinno mieć dla mnie znaczenia. Wolniejsze o dobre 15 sekund od pierwotnie planowanego.

Mija 9, 10, 11 kilometr. Tysiące postawionych kroków oswoiło organizm z tępym bólem w okolicach kostki. Tętno - za duże. Zamiast kontroli tętna wybieram zasadę "póki możesz biec szybko, biegnij szybko".  Gdzieś na 31 kilometrze mija mnie pace-maker z tabliczką 3:44. Zbieram się w sobie i dołączam do grupki biegnącej za nim. Wytrzymuję może z minutę, może dwie. Śmieję się w duchu z siebie. Dokładnie tak samo było w Sztokholmie, na 32 kilometrze. Zaczyna się walka o dotrwanie do mety.

Nie wierzę. Do hali z linią mety jeszcze 3, 2, 1 kilometr. Gdyby ktoś w sobotę powiedział mi, że przebiegnę ten maraton to potraktowałbym go jak szaleńca. Ostatnia prosta. Jest! Jest! Jest!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz