Pogoda w niedzielę, w dniu biegu, zmieniła się jakby na życzenie. Przez całe przedpołudnie słońce schowało się za chmurami, przyjemny chłodek ustawił temperaturę na jakieś 13-15 stopni. Słoneczny, bezchmurny, dwudziestostopniowy dzień wrócił na ostatnich kilometrach.
Nie nastawiałem się na zbyt wiele. Zejście poniżej 3:30 poza granicami wyobraźni, Nowa życiówka w zasięgu. Byle się dobrze i regularnie odżywiać. Żele, woda, baton, banany - wszystko poustawiane w głowie.
W Walencji, podobnie jak i w Madrycie, na punktach odżywiania podają butelki 0,3 l z wodą. Doskonały pomysł, Wiadomo ile człowiek wypije i do tego można spokojnie butelkę zabrać ze sobą na kolejny odcinek.
30km - kryzysik, Zdecydowanie psychiczny. Po straconym na dojście do siebie kilometrze wracam do całkiem sprawnego biegu. 35km - parę sekund ponad 3 godz, dobry czas, jeszcze tylko potruchtać 7km i będzie 3:40, może nawet 3:39 ... Byle biec a nie iść. Tylko czemu rezygnuję z żela na 35km??? 38km - lewa "czwórka" daje o sobie znać. Schładzam jakimś sprayem, próbuje rozmasować. 39km - jeszcze wszystko wygląda nieźle, ale już za chwilę przechodzę do marszobiegu. Mam w pamięci skurcze z Amsterdamu, których chcę uniknąć. Żegnam się ze złamaniem 3:40.
Urocze ostatnie dwa kilometry, Tłumy wzdłuż trasy biegu. Ola i Dorota wypatrują mnie na ostatnich metrach (Marka też wypatrzą) i finisz, podestem nad wodą. Plan wykonany, życiówka dopisana do kolekcji. Chociaż te dwie minuty nie robią żadnej jakościowej różnicy.
niedziela, 20 listopada 2016
piątek, 11 listopada 2016
Psychologia stref startowych
Strefy startowe to dla mnie niepojęta zmora niemalże każdego z biegów. Wszyscy pchają się do wyższej strefy. Dlaczego? Bo wyższe (szybsze) strefy są mniej liczne, więc jest tam luźniej. To, że wszystkim i tak liczy się czas netto, a nie brutto, nie ma tutaj żadnego znaczenia. Komfort jest najważniejszy, a ten pcha każdego do wyższej, mniej licznej strefy. Wiadomo, takich co biegają szybciej jest mniej niż tych wolniejszych. Tylko czemu tego nie dostrzegają organizatorzy?
Gdynia w tym względzie wyróżnia się zdecydowanie 'in plus'. Klasyczne gdyńskie 10ki mają kilka, całkiem nieźle podzielonych stref i, co najważniejsze, są one wypuszczane w odstępach kilku minut. To naprawdę unikatowe podejście do organizacji startu i zdecydowanie poprawia wszystkim komfort biegu. Ale mimo to rzeczywistość jest dla mnie i tu mocno zaskakująca.
Ostatnia, niepodległościowa 10ka. Ustawiam się na samym końcu trzeciej strefy startowej, 40-45 minut. Przewiduję, że pobiegnę w granicach 44 minut. Jestem na samym końcu swojej strefy, niemalże ostatni. Nie spieszę się ze startem. Nikt na mnie nie napiera, bo kolejna strefa ruszy za 3 minuty. Przekraczam linię startu kiedy już cała moja strefa startowa jest na trasie. Nabieram swojego rytmu, biegnę równym tempem ok 4:26-4:30 m/km. I ... zaczynam wyprzedzać. Na pierwszych kilometrach przeskakuję przez całe grupki. Pierwsza grupka, druga grupka. Wybieram chodnik, żeby mieć więcej wolnej trasy. Ciągle wyprzedzam. Na kolejnych kilometrach trochę się przerzedza, ale ciągle wyprzedzam.
To bardzo budujące uczucie, kiedy ciągle biegniesz szybciej niż inni. Tylko dlaczego oni wszyscy byli w strefie 40-45 minut, skoro nikt z nich nawet nie zbliżał się do tempa 4:30?
Gdynia w tym względzie wyróżnia się zdecydowanie 'in plus'. Klasyczne gdyńskie 10ki mają kilka, całkiem nieźle podzielonych stref i, co najważniejsze, są one wypuszczane w odstępach kilku minut. To naprawdę unikatowe podejście do organizacji startu i zdecydowanie poprawia wszystkim komfort biegu. Ale mimo to rzeczywistość jest dla mnie i tu mocno zaskakująca.
Ostatnia, niepodległościowa 10ka. Ustawiam się na samym końcu trzeciej strefy startowej, 40-45 minut. Przewiduję, że pobiegnę w granicach 44 minut. Jestem na samym końcu swojej strefy, niemalże ostatni. Nie spieszę się ze startem. Nikt na mnie nie napiera, bo kolejna strefa ruszy za 3 minuty. Przekraczam linię startu kiedy już cała moja strefa startowa jest na trasie. Nabieram swojego rytmu, biegnę równym tempem ok 4:26-4:30 m/km. I ... zaczynam wyprzedzać. Na pierwszych kilometrach przeskakuję przez całe grupki. Pierwsza grupka, druga grupka. Wybieram chodnik, żeby mieć więcej wolnej trasy. Ciągle wyprzedzam. Na kolejnych kilometrach trochę się przerzedza, ale ciągle wyprzedzam.
To bardzo budujące uczucie, kiedy ciągle biegniesz szybciej niż inni. Tylko dlaczego oni wszyscy byli w strefie 40-45 minut, skoro nikt z nich nawet nie zbliżał się do tempa 4:30?
niedziela, 28 sierpnia 2016
Poddałem się
Kolejny BMW Półmaraton zacząłem biec według wyobrażeń o tym, co mogę osiągnąć, lekko przymykając oko na rzeczywisty poziom przygotowania. Skoro ponad miesiąc temu pobiegłem połówkę tempem 4:50 to teraz ...
Niestety sprawdziła się stara biegowa prawda, że nie ma niczego gorszego niż zacząć bieg zbyt szybkim tempem. Do piątego kilometra było ok i wiara cały czas pozostawała, Na dziewiątym tempo spadło o prawie 10 sek, więc trochę zacząłem obwiniać pogodę. Bezchmurne niebo i ukrop w ok. 25C. Ale na trzynastym kilometrze trzeba było przestać się oszukiwać. Tu żadnej rewelacyjnej życiówki nie będzie. Jeszcze próba na piętnastym kilometrze podpięcia się pod zająca z balonikiem 1:40, ale parę minut biegu z ciągle rosnącym tętnem uzmysłowiło mi oczywistą oczywistość ... dla mnie bieg zakończył się już parę kilometrów temu. Szkoda zdrowia.
Dotruchtałem do końca i wspólnie z Rafałem i Olą powylegiwalismy się na słońcu w Parku Skaryszewskim.
Niestety sprawdziła się stara biegowa prawda, że nie ma niczego gorszego niż zacząć bieg zbyt szybkim tempem. Do piątego kilometra było ok i wiara cały czas pozostawała, Na dziewiątym tempo spadło o prawie 10 sek, więc trochę zacząłem obwiniać pogodę. Bezchmurne niebo i ukrop w ok. 25C. Ale na trzynastym kilometrze trzeba było przestać się oszukiwać. Tu żadnej rewelacyjnej życiówki nie będzie. Jeszcze próba na piętnastym kilometrze podpięcia się pod zająca z balonikiem 1:40, ale parę minut biegu z ciągle rosnącym tętnem uzmysłowiło mi oczywistą oczywistość ... dla mnie bieg zakończył się już parę kilometrów temu. Szkoda zdrowia.
Dotruchtałem do końca i wspólnie z Rafałem i Olą powylegiwalismy się na słońcu w Parku Skaryszewskim.
sobota, 28 maja 2016
Rzeźniczek
Zapisałem się na Rzeźniczka trochę przez przypadek. Zaintrygowało mnie, czy naprawdę pula miejsc rozchodzi się tak błyskawicznie, jak o tym piszą. No cóż, o 7 rano, kiedy się zapisywałem, pół roku przed imprezą, zostało wolnych może kilkadziesiąt miejsc. Grzech było nie skorzystać z takiej okazji.
Miesiąc po maratonie to dobry czas na regeneracje i załapanie się na końcówkę formy. Trochę biegów po gdyńskich lasach, trochę szybkich interwałów i ... kontuzja prawego achillesa. No bo kto o zdrowych zmysłach idzie rano o 9:00 pobiec "na całość" piątkę, kładąc się spać dobrze po północy i po zrobionych kilku butelkach wina :) I jeszcze tę nieudaną piątkę uzupełnia lekką dyszką ... brrr.
Tydzień bez biegania, okłady z lodu i założona opaska elastyczna wokół kostki - no i w drogę! Na szczęście to górskie bieganie to tyle samo marszu co i biegania, więc achilles jakoś dał radę. No i dały radę mięśnie przy zbiegach. Na końcówce, na kilkukilometrowym zbiegu do Cisnej co chwilę mijałem powalonych skurczami.
W tym roku o Rzeźniku było głośno, bo Dyrekcja Parku nie dała zgody na poprowadzenie trasy przez park. Każdy ma swoje argumenty, ale nie ma co ukrywać, że dziki tłum biegaczy na szlaku nie daje innym za wiele miejsca na powędrowanie po górach.
Pogoda cudo, widoki były, tempo dobre, kontuzja się nie pogłębiła czyli ... udało się.
Miesiąc po maratonie to dobry czas na regeneracje i załapanie się na końcówkę formy. Trochę biegów po gdyńskich lasach, trochę szybkich interwałów i ... kontuzja prawego achillesa. No bo kto o zdrowych zmysłach idzie rano o 9:00 pobiec "na całość" piątkę, kładąc się spać dobrze po północy i po zrobionych kilku butelkach wina :) I jeszcze tę nieudaną piątkę uzupełnia lekką dyszką ... brrr.
Tydzień bez biegania, okłady z lodu i założona opaska elastyczna wokół kostki - no i w drogę! Na szczęście to górskie bieganie to tyle samo marszu co i biegania, więc achilles jakoś dał radę. No i dały radę mięśnie przy zbiegach. Na końcówce, na kilkukilometrowym zbiegu do Cisnej co chwilę mijałem powalonych skurczami.
W tym roku o Rzeźniku było głośno, bo Dyrekcja Parku nie dała zgody na poprowadzenie trasy przez park. Każdy ma swoje argumenty, ale nie ma co ukrywać, że dziki tłum biegaczy na szlaku nie daje innym za wiele miejsca na powędrowanie po górach.
Pogoda cudo, widoki były, tempo dobre, kontuzja się nie pogłębiła czyli ... udało się.
niedziela, 24 kwietnia 2016
Słoneczny i górski Madryt
Kolejny maraton i kolejne nadzieje. Chociaż profil trasy i temperatura wcale nie nastrajają optymistycznie. Ostatnie kilometry to całkiem ostro pod górkę, a słońce będzie dawać lekko licząc 20+C.
Rock'n'Roll Madrid to 10k, 21k i 42k w jednym wydarzeniu. Na starcie grubo ponad 30 tysięcy ludzi. Przyjemnie. Radośnie, jak to w Hiszpanii :)
Od 6km dołączam do Sławka z Iławy i tak sobie gaworząc biegniemy wspólnie. Tempo na 3;30, ale to przecież nic nie znaczy. Niestety świeże daktyle i rodzynki zmieszane na śniadaniu z poranna kawą nie dają mi spokoju i na półmetku odpadam na parę ładnych sekund do toi-toi'a. Minuta? Półtorej? Dwie? To chyba jakaś moja zmora w tym roku te toi-toi'e.
Od 30km jest, jakże by inaczej, ciężko, podwójnie ciężko, bo profil trasy pnie się pod górę. Gdzieś w okolicach 35km nabieram jakiegoś wigoru i znowu chce mi się biec. Tempo rośnie. Nie na długo, ale to dobry znak. Ostatnie kilometry idą ostro pod górę. To już regularny marszobieg. Tak, żeby nabrać siły na bieg na ostatnim kilometrze. Na szczęście końcówka bez żadnych skurczy i kontuzji. Wynik z Amsterdamu lekko poprawiony!
Rock'n'Roll Madrid to 10k, 21k i 42k w jednym wydarzeniu. Na starcie grubo ponad 30 tysięcy ludzi. Przyjemnie. Radośnie, jak to w Hiszpanii :)
Od 6km dołączam do Sławka z Iławy i tak sobie gaworząc biegniemy wspólnie. Tempo na 3;30, ale to przecież nic nie znaczy. Niestety świeże daktyle i rodzynki zmieszane na śniadaniu z poranna kawą nie dają mi spokoju i na półmetku odpadam na parę ładnych sekund do toi-toi'a. Minuta? Półtorej? Dwie? To chyba jakaś moja zmora w tym roku te toi-toi'e.
Od 30km jest, jakże by inaczej, ciężko, podwójnie ciężko, bo profil trasy pnie się pod górę. Gdzieś w okolicach 35km nabieram jakiegoś wigoru i znowu chce mi się biec. Tempo rośnie. Nie na długo, ale to dobry znak. Ostatnie kilometry idą ostro pod górę. To już regularny marszobieg. Tak, żeby nabrać siły na bieg na ostatnim kilometrze. Na szczęście końcówka bez żadnych skurczy i kontuzji. Wynik z Amsterdamu lekko poprawiony!
sobota, 23 kwietnia 2016
Inspirujące spotkanie
Dzień przed maratonem jak zwykle staram się organizować spokojnie. Lekka, krótka przebieżka ulicami miasta. Akurat jestem w zasięgu Santiago Bernabeu, więc wybór trasy staje się oczywisty. Po południu odbiór pakietu i Pasta Parta.
A na Pasta Party przytrafiło się nam takie oto spotkanie.
Stoimy
w kolejce do wejścia do pawilonu, gdzie jest Pasta Party. Coś tam sobie
gaworzymy, a tu za nami odzywa się do nas po polsku starszy jegomość.
Markus - ze Szczecina. Przyjechali w kilkanaście osób na maraton.
Odbieramy jedzenie, siadamy wspólnie do stolika i - nie może być inaczej
- opowiadamy sobie o biegowych historiach. Ma 68 lat. Biegać zaczął 5
lat temu. Gmina zorganizowała bieg na 3km. Bał się, że nie da rady i że
ze się wstydu spali przed rodziną, więc zaczął ćwiczyć. I tak go
wciągnęło, że od trzech lat biega maratony.
- Świetnie, a to ile już przebiegłeś?.
- No, już 26.
- ... ??? Ale to w całym swoim życiu?
- No tak, w ciągu ostatnich trzech lat.
Szczena
mi opada, zwłaszcza, że to nie takie tam truchtanie, tylko życiówka
3:40. No a po chwili dodaje, że od roku to jeszcze triathlon robi. Nie
żeby skromny dystans olimpijski, tylko tak po bożemu - 1/2 Ironman'a.
Był na pudle w swojej kategorii wiekowej w Gdyni w zeszłym roku.
Żartuje, że w jego wieku to łatwe, bo prawie nikt nie startuje.
No i tak sobie myślę, że piękne może być życie emeryta.
niedziela, 3 kwietnia 2016
"Włodziu, sikaj w majty"
"Włodziu, sikaj w majty" - to najlepsze podsumowanie mojego półmaratonu w Warszawie. Dobra życiówka w postaci 1:38:12, z czego nie mniej niż 40 sekund spędzone w toi-toi'u (sic!). Stwierdzenie Kamci, że nie ma co tracić czasu na takie konwenanse jak toi-toi tylko trzeba sikać w majtki, jest dobrym podsumowaniem moich warszawskich poczynań.
Dobry bieg, któremu na pewno sprzyjał profil trasy, łagodnie opadający w dół od pierwszych kilometrów. Rewelacyjnie wymyślony przez organizatorów podbieg pod Belwederską zorganizowany w postaci Mistrzostw Polski w Podbiegu. Do tego ładna pogoda, przestronna strefa i miłe towarzystwo przyjaciół, Cudo!
Dobry bieg, któremu na pewno sprzyjał profil trasy, łagodnie opadający w dół od pierwszych kilometrów. Rewelacyjnie wymyślony przez organizatorów podbieg pod Belwederską zorganizowany w postaci Mistrzostw Polski w Podbiegu. Do tego ładna pogoda, przestronna strefa i miłe towarzystwo przyjaciół, Cudo!
niedziela, 20 marca 2016
Treningowy reżim na wyścigu
Trudno nie pobiec pierwszego półmaratonu organizowanego w rodzinnej Gdyni. Trochę nie po drodze mi z tym wyścigiem, bo weryfikacyjny bieg przed maratonem ustawiłem sobie za dwa tygodnie w Warszawie. Tak więc pozostaje zaplanować sobie w Gdyni dobry trening.
Chcę pobiec średnio wolniej o 5 sek od tego, co wydaje mi się, że mógłbym wycisnąć, z takim rozkładem, że 15km biegnę o 5 sekund wolniej od tej średniej (czyli tracę 75 sekund), a na ostatnich 6km nadrabiam ile się da (czyli 75 sekund do odrobienia przez 6km daje mi 12,5 sekundy szybciej niż zakładana średnia). Wyzwanie podwójne. Jedno to czy plan jest dobry, drugie to czy realizacja się uda.
Od początku trzymam się założonego tempa. Do 15km biegnę równo i potem przyspieszam. W osłupienie wprawia mnie Marek, którego mijam na szesnastym kilometrze. Skąd on się tu wziął, skoro biegnie na czas o ładnych parę minut gorszy od mojego?
Tradycyjnie w Gdyni 3km przed metą to podbieg pod Świętojańską, a potem w dół do bulwaru i po płaskim do mety. Plan wykonany. Kończę symboliczne 2 sek poniżej 1:40 - kolejna bariera pokonana!
Chcę pobiec średnio wolniej o 5 sek od tego, co wydaje mi się, że mógłbym wycisnąć, z takim rozkładem, że 15km biegnę o 5 sekund wolniej od tej średniej (czyli tracę 75 sekund), a na ostatnich 6km nadrabiam ile się da (czyli 75 sekund do odrobienia przez 6km daje mi 12,5 sekundy szybciej niż zakładana średnia). Wyzwanie podwójne. Jedno to czy plan jest dobry, drugie to czy realizacja się uda.
Od początku trzymam się założonego tempa. Do 15km biegnę równo i potem przyspieszam. W osłupienie wprawia mnie Marek, którego mijam na szesnastym kilometrze. Skąd on się tu wziął, skoro biegnie na czas o ładnych parę minut gorszy od mojego?
Tradycyjnie w Gdyni 3km przed metą to podbieg pod Świętojańską, a potem w dół do bulwaru i po płaskim do mety. Plan wykonany. Kończę symboliczne 2 sek poniżej 1:40 - kolejna bariera pokonana!
niedziela, 17 stycznia 2016
Filipińskie klimaty
Grudzień i styczeń to ciągle odpoczynek i powrót do regularnego biegania. Wakacyjny wyjazd nie pozwala na wiele planowania, ale czas na bieganie zawsze się znajdzie. Turystyka biegowa w najlepszym wydaniu!
Bieganie po wyspie HongKong w grudniu to nie do końca oczekiwane podmuchy zimnego, morskiego wiatru i dramatyczne przewyższenia. Ścieżka do biegania to przeciskanie się na chodniku wśród miejscowych podążających do pracy i dzieciaków idących do szkoły.
Bieganie na Filipinach miało różne odcienie. Na północy trochę szwędania się wśród nadmorskich "faweli" w okolicach Vigan i szybkie interwały na bulwarze w Manili, nieopodal ambasady amerykańskiej, wśród koczujących o poranku na wybrzeżu wędkarzy i rybaków. Bohol nawet o szóstej rano witał solidnym słońcem i temperaturą przybierającą gwałtownie na sile z każdą minutą biegu. W Puerto Princesa było to błądzenie wśród nadmorskich uliczek, a w El Nido i na Boracay pokonywanie naprawdę solidnych pagórków oraz wtapianie się w całkiem intensywny ruch drogowy. Organizacja życia na wyspach wokół głównej drogi ułatwiała długie wybiegania, bo zawsze można było znaleźć po drodze jakiś sklepik z wodą.
Bieganie po wyspie HongKong w grudniu to nie do końca oczekiwane podmuchy zimnego, morskiego wiatru i dramatyczne przewyższenia. Ścieżka do biegania to przeciskanie się na chodniku wśród miejscowych podążających do pracy i dzieciaków idących do szkoły.
Bieganie na Filipinach miało różne odcienie. Na północy trochę szwędania się wśród nadmorskich "faweli" w okolicach Vigan i szybkie interwały na bulwarze w Manili, nieopodal ambasady amerykańskiej, wśród koczujących o poranku na wybrzeżu wędkarzy i rybaków. Bohol nawet o szóstej rano witał solidnym słońcem i temperaturą przybierającą gwałtownie na sile z każdą minutą biegu. W Puerto Princesa było to błądzenie wśród nadmorskich uliczek, a w El Nido i na Boracay pokonywanie naprawdę solidnych pagórków oraz wtapianie się w całkiem intensywny ruch drogowy. Organizacja życia na wyspach wokół głównej drogi ułatwiała długie wybiegania, bo zawsze można było znaleźć po drodze jakiś sklepik z wodą.
Subskrybuj:
Posty (Atom)